-
Udany - czy nieudany? 03 marca 2014, 09:57
Nie wiem.Imprezka byłą fajna, chociaż coraz bardziej przekonuję się do spotkań z ludźmi, z którymi mam ochotę się pobawić, a nie z z tymi, którzy połączeni są ze mną więzami. Ale nie czepiam się, takie imprezy też trzeba zaliczyć no i w końcu nie było tak źle. Jedzonko dobre, muzyka ok, pogadać też można było, prezent fajny wymyśliłam. No tak, nie powiedziałam - to była 10 rocznica ślubu mojego brata z jego drugą żoną. Kupiliśmy im barek o wyglądzie któregośtamwiecznego globusa. Pomimo wielokrotnych ustaleń, mama i tak w ostatniej chwili zaparła się i nie pojechała z nami. Miała posiedzieć w tym czasie u mojej siostry, z jej sąsiadką, bardzo miłą i fajną, znają się. ALE NIE. Dwie godziny przed imprezą oznajmiła, że ona się do tego nie nadaje, zresztą i tak nie bardzo kojarzyła, do czego, bo ciągle jej się wydawało, że ją ciągniemy na imprezę, między ludzi. A tego już dawno nie robimy, bo wiemy, jaki z niej się dzikus zrobił. Mieliśmy wszyscy przenocować u siostry i wrócić w niedzielę do domu. Tego to już jej nawet nie mówiliśmy, żeby nie dokładać zamętu. Ale i tak nie pomogło, ona nie jedzie i już. Zaczęła wymiotować, żebyśmy zdali sobie sprawę, jaka jest przez nas zestresowana.Na gorąco przekwalifikowaliśmy wszystko i wszystkich, nasza sąsiadka, jak zwykle w takich sprawach nieoceniona, powiedziała, że z przyjemnością z nią posiedzi w sobotni wieczór. W nocy miał wrócić Dexter i zapełnić pustkę domową. Ku pamięci - teściowa dwa razy zaproponowała, że zostanie.Wróciliśmy w południe; okazało się, że babcia jeszcze nie wstała (pewnie wstawała, ale że nic się nie działo, to z powrotem do łóżka się kładła). Szybko ją postawiłam do pionu, ubrała się, wzięła lekarstwa, zjadła śniadanie, obejrzała mszę.W ogóle to się u nas strasznie rozleniwiła - przez te dwa miesiące wyszła z domu tylko raz do kościoła i dwa razy na pięciominutowy spacerek przy domu. "Nie chce mi się, bo się trzeba ubierać". Czekam na te 14 stopni, co tak zapowiadają, to ją na taras wystawię, choćby nie wiem, co. :-)Kiedy weszłam do jej pokoju, leżała, ale uniosła ramię w geście Breżniewa pozdrawiającego tłumy i mówi:- Wiesz co? Zamów dzisiaj PIZZĘ!I przy słowie "pizzę" wymach tą dłonią jeszcze dalej, jak przedwojenny oficer w kasynie rozrzucający banknoty :-)))Ma gest, oj tak, rozdaje banknoty na lewo i prawo, kiedy tylko ma okazję. Dobrze, że mamy nad tym jakąś kontrolę. Deedee co parę dni dostaje 20 zł, co któryś banknot wkładamy jej z powrotem do torebki. Dexter - jako większy - dostaje 50 zł - też co jakiś czas mi przynosi. Fryzjerka - przyjechała, podała cenę za strzyżenie z dojazdem 30 zł, dostała 50. Do mnie przychodzi co parę dni i wciska mi stówkę na zakupy, "bo tu jak darmozjad siedzę u was i objadam". Co wieczór szykujemy jej termofor pod kołdrę, kiedy widzi, że Deedee wkłada jej ten termofor, to zaraz leci po portfel...Ale wczoraj ja byłam półżywa, bo spałam raptem może jakieś 3 godziny, więc nawet nie myśleliśmy o szykowaniu obiadu, pizza była jak znalazł. Cudna niedziela - długa i leniwa, zaszyłam się przed komputerem , obejrzałam dwa filmy, skończyłam mój piękny szal, dzisiaj go połączę. Wieczorem jeszcze pół godzinki z "Pułapkami umysłu" - uwielbiamy to z Deedee oglądać.Obejrzałam raczej starocia - "Arbitraż" z Richardem Girą i "W chmurach" z Klónejem ;-)Chmury były lepsze, ale oba niezłe. Zaczęłam "Crazy heart" z Bridżesem - zapowiada się nieźle.A co do "Chmur" - Clooney akurat nie jest szczytem urody dla mnie, ale kopami bym nie odganiała w razie czego... Ale kiedy stanął u drzwi tej zdziry i usłyszał jej rodzinę, to było mi go tak żal, że chętnie bym go pocieszyła. Dobra scena.Bosz, jeszcze obejrzałam do końca "Szepty" - takie sobie, dobrze się zapowiadało, ale zakończenie... nie wiem.Ile ja potrafię obejrzeć jednego dnia!A ten Gottland czytam i sama sobie nie dowierzam, czy dobrze to zrozumiałam. Z opowieści o rodzinie Bata byłby naprawdę niezły film. I może gdyby Di Caprio zagrał Batę, to w końcu dostałby tego Oskara. Chociaż jeśli nie dostał za Aviatora, to już chyba nie dostanie... Chyba, że honorowego za całokształt, na starość. -
I weź tu się człowieku spokojnie umaluj do pracy 04 marca 2014, 10:08
Wstajesz 7 rano, próbujesz namalować sobie twarz, żeby cię w pracy poznali, patrzysz w lewo, a tam:Normalnie cztery lasery w ciebie mierzą. Głodne lasery. -
oglądałam wczoraj 05 marca 2014, 08:20
galę oskarową.Wniosek: zdecydowanie się starzeję - za moich czasów Steve McQueen był biały. -
Z okazji Dnia Kobiet 10 marca 2014, 10:37
Deedee i jej mama miały bardzo adekwatną rozrywkę:tu z kałachaa poniżej snajperki (nie mylić z saperki) -
Sto rzeczy się dzieje, 13 marca 2014, 09:33
nie wiadomo, od czego zacząć i czy w ogóle zaczynać. Ale licząc na "terapeutyczną rolę bloga" - spróbuję.Stałe obcowanie ze starowinką owocuje częstymi przemyśleniami o przemijaniu, starzeniu się i sensie życia oraz próbie pogodzenia interesów trzech, czasem czterech pokoleń na 150 metrach (dobrze, że nie 30 metrów, wiem). A dzisiaj tak sobie łażę po dawno nie widzianych blogach, po raz n-ty urzeka mnie swoją mądrością Klarka, postanawiam poczytać jej notki od stycznia 2013 i od razu trafiam na AAAAAAA!!!!Zwłaszcza akapit siódmy - w samo sedno.Bo często się zastanawiam, jak wpływa na moje dzieci ten stan zamiesz(k)ania, bo rozmawiamy o tym z m i na przykład wczoraj powiedział coś mniej więcej takiego, że rodziny wielopokoleniowe to mit, że zdawało egzamin, kiedy ciotka bądź babka - rezydentka przebywała ze swoją damą do towarzystwa w swoim skrzydle domu, dzieci były zaopiekowane przez guwernantkę na zmianę z pokojówką, a rodzice mogli w tym czasie w swoich pokojach odbyć partyjkę wista z przyjaciółmi bądź udać się na polowanie, zaś starszego syna wysłało się w rekonesans po Europie, żeby poznał życie (i kobiety). Co ciekawsze, m powiedział tak po kolejnym starciu ze swoją mamą, a moja mama kompletnie mu nie przeszkadza. Ale moja mama to typ kobiety, która nie zapala światła w łazience, żeby nikomu nie przeszkadzać, do kosza na śmieci się przekrada i o nic nie poprosi, żeby nie być ciężarem. Tymczasem moja teściowa przychodzi do m ze sprawą, chociaż widzi, że o 19.20 wrócił z angielskiego z Deedee, a teraz zdążył umyć ręce i już siedzi z Deedee nad matematyką (czasem się zdarza, że i ona potrzebuje), jest 20.30, ojciec z córką właśnie złapali wiatr w żagle i naprawdę zaczyna im iść. A droga maman przychodzi, przerywa i zaczyna mu klarować sprawę nawozu do trawnika, którą parę godzin wcześniej przerobiła już ze mną! Że taki fajny nawóz sąsiad posypał i my też musimy, bo trawa, bo mech i to się nazywa tak-i-tak i trzeba to kupić, że jest sklep itd... Obgadałyśmy to w dzień, obiecałam znaleźć, kupić przywieźć, ale NIE, ona musi to teraz synkowi wyklarować.Ale się jej dostało, uch.Druga sprawa, Dexter, cały czas krąży mi nad głową, godzinami wysłuchuję na jego temat, a sama przecież też się martwię, przeżywam. Ale NIE, muszę jeszcze tego wysłuchiwać w pracy, po pracy, przed snem. M się martwi, więc musi się wygadać, ja się martwię i co? Z kim pogadam? D, jutro zadzwonisz, prawda?I jeszcze do tego wszystkiego dziś rano musiałam zawiadomić taką jedną fajną kuzynkę, że jej mąż wczoraj zginął w wypadku. Ona ma gorzej, bo musi za chwilę powiedzieć jego rodzicom i swojej córce... -
Dawno się nie chwaliłam 17 marca 2014, 10:53
to trzeba nadrobićSzal nr 1:i zbliżenieoraz czapki, które poleciały do Norwegiioczywiście ZA DUŻEa te dwie to ot tak zrobiłam i nie mam pomysłu, kto miałby je nosić:Wczoraj machnęłam sówkę, tylko czeka na doklejenie oczek, tym razem będzie sówka zalotna.Szal nr 2 jest zrobiony w połowie i czeka na dostawę włóczki.A siostrzenica produkuje misiaczki z filcu, była wczoraj pokazać, natychmiast misiaczek dorobił się spódniczki szydełkowej i zmienił płeć, niestety, zapomniałam zrobić zdjęcie, ech. Ale może jeszcze się uda.No tak, jeszcze zdjęcie na pamiątkę, to ten barek (globobar, jak brzmiała nazwa w sklepie):U Was też tak piździ? -
Ale mnie 18 marca 2014, 08:21
Deedee załatwiła...Zawsze rano idę z telefonem do łazienki. Zawsze potem telefon niosę do kuchni, razem z kosmetykami do makijażu. Telefon wrzucam do torebki, a kosmetyki używam, wiadomo do czego. Raz - JEDEN RAZ - coś mi strzeliło i jak Deedee weszła dziś do łazienki, powiedziałam "masz, wrzuć mi telefon do torebki, jak tam idziesz".Przyjeżdżam do pracy, szukam telefonu i ch... i nic, znaczy się. Ani w torebce, ani w torbie.A akurat dziś czekam na telefon z t-mobile, żeby sfinalizować przeniesienie do nich.Ja nie wiem, czy to ja jestem jakaś taka, że takie dzieci mi wychodzą, czy to po ojcu, czy one są przymulone jak wszystkie inne dzieciaki, a mnie się wydają wyjątkowe pod tym względem?Po prostu, kiedy prosisz o zrobienie czegokolwiek, najprostszej rzeczy, to masz jak w banku, że wyjdzie z tego jakaś grzybnia.Chyba ją rozszarpię, jak wrócę do domu.Na pocieszenie - sowa zalotna, chociaż akurat na tym zdjęciu wygląda tajemniczo i wyniośle. A ona jest po prostu trochę wstydliwa i nie lubi, jak się jej zdjęcia robiSówka jest dla siostrzenicy, za to ona ma mi zrobić sówkę filcową. Na razie robi misiaki, ten dostał (dostała) spódniczkę ode mnie: -
... 20 marca 2014, 13:11
Boże, co ja za pasożyta wychowałam?!...Przeczytałam "Ocean na końcu drogi" - bardzo dobre, tylko strasznie smutne, myślałam, że dam potem Deedee, żebyśmy miały o czym rozmawiać, ale teraz to zmieniłam zdanie. Do tego jeszcze zauważyłam, że ona jest strasznie zestresowana, gryzie skórki, gryzie policzki od środka. Jeszcze tylko tego brakowało. Nie wspomnę o tym, że do pedagoga szkolnego i psychologa biega namiętnie w każdej wolnej chwili, i to od lat.Po "Oceanie..." wzięłam się dla odmiany za "Tsukuru..." Murakamiego, ale tam jak zwykle akcja wartka jak plama oleju na jeziorze, więc przerzuciłam się na "Doktora sen" Kinga, co okazało się jeszcze smutniejsze, niż "Ocean...", no i do tego straszne, a akurat m albo wyjeżdżał, albo wrócił chory, więc nastąpiła separacja od łoża, a ja Kinga nie czytam, kiedy idę do łóżka potem sama...Ale długie zdanie, brawo, batumi, a miałaś piątkę na maturze.Obejrzałam "Filomenę" - baaardzo dobry film, mam ochotę na książkę, a dialogi - doskonałe, jak rzadko.Obejrzałam dwa pierwsze odcinki nowego Sherlocka, tego z BBC, ujdzie jak na serial, tylko czy on musi być aż taki brzydki i odpychający? Ja rozumiem, że pierwowzór niekoniecznie wyglądał jak Robert D. jr, ale nie musi też wyglądać, jak wkurzony wieszak na płaszcze, prawda? I ta moda na socjopatów też zaczyna mnie drażnić.Poza tym mamy ciąg Cejrowskiego, za nami Hiszpania, Portugalia, Meksyk, Wyspy Szczęśliwe, teraz Namibia.Mogę chyba nieśmiało powiedzieć, że udało mi się podpisać umowę z timobajl, w każdym razie mam telefon w dłoni. Ale wstrzymam się ze sprzedażą, dopóki nie będę miała czarno na białym, że orendż wypuścił mnie ze swoich szponów. Po dwóch tygodniach od złożenia zażalenia otrzymałam rzeczywiście pisemną odpowiedź, że "moja sprawa jest w trakcie wyjaśnienia i powiadomią mnie o postępach jak to tylko będzie możliwe". Czyli nadal bujamy się, liczą chyba na to, że przegapię koniec umowy i nie przeniosę się gdzieś indziej. A już się przeniosłam, hehehe. Ale na pisemne kajanie się czekam nadal, nie popuszczę.I co jeszcze? Aha, obejrzałam też pana Banksa, i też potwornie smutne. -
Co za 24 marca 2014, 11:17
posrany weekend, doprawdy. Właściwie to od czwartku życie nie może się zdecydować, czy się spierniczyć do końca, czy nie.Z jednej strony można to przedstawić tak:W piąteczek wyszłam wcześniej i pojechałam na kurs pierwszej pomocy. Był mail, że można za darmo, a że już dawno chciałam, to od razu się zapisałam, prowadzący okazał się świetny, dużo się dowiedziałam, dostałam certyfikat, aczkolwiek nie zamierzam nikomu dmuchać w płuca jakby co, bo za cholerę mi to nie wychodziło. Ale przynajmniej wiem, jak nie zaszkodzić. Albo jak odetkać zapchane niemowlę.Wróciłam do domu, mama spokojna, miły wieczór, szlaban na alko, obejrzałam świetny film - "Dzień kobiet", dłubałam swoją poduszkę na drutach.W sobotę rano wykąpałam dziecko (czyli mamę), obeszło się bez stękania. Wstałam wypoczęta, więc przed wyprawą do lekarza zdążyłam upiec z Deedee ciasto, które wyszło rewelacyjnie (będzie zdjęcie, jak znajdę cholerny kabelek), zrobiłam sos do żeberek, które też wyszły wyśmienicie. Pojechałam do lekarza, wróciłam, była u nas kuzynka z córką, bo m miał pomóc z matematyką, pogadaliśmy, mama nie robiła cyrków i ładnie siedziała z nami przy stole, rozmawiała, zjadła obiad. Pośmieliśmy się z psów, bo kuzynka do swojego kundelka dokupiła cziłałę, uroczy szczurek. Nawet koty stanęły na wysokości zadania - nie schodziły co chwilę na dół, żeby przypomnieć, kto tu jest u siebie, a kto nie. Znowu wieczorem filmy - "Biegając z nożyczkami" - bardzo dobry - szydełkowe sówki itp. Niedziela - no super po prostu, m nie miał kaca, więc zachciało mu się powiększyć liczbę swoich ukochanych sosenek w ogrodzie. Poszliśmy za płot, wybraliśmy okazy, przesadził, a ja przy okazji odkryłam, że kępy szafirków, które jesienią włożyłam do wiaderka, żeby wyrzucić postanowiły zakwitnąć, więc wsadziłam je do doniczki na tarasie, pozamiatałam, pogoda całkiem całkiem, przyjemnie, w tym czasie mama obejrzała sobie mszę na TV Polonia, potem odmrożone gołąbki, więc tylko zrobiłam do nich dobry sos. Stan zdrowia mamy całkiem niezły, zasuwa do łazienki żwawym kroczkiem, dawno już nie zwracała, więc żyć nie umierać. Wieczorkiem Cejrowski z m i Deedee, sówki, skończyłam poduszkę. Dobra książka do poduszki (jak zwykle King mnie nie zawiódł) i nowy tydzień uważamy za otwarty.Można też na to spojrzeć zupełnie odwrotnie:W czwartek mamie się przypomniało, że chce do domu. Masakra. Od rana pakowała się w wory, a jak przyjechała siostra, to się zaczęło - "wieź mnie do domu, ale już!" Tymczasem ja wracając z pracy odebrałam wyniki badań mamy, a tam sześć i pół tysiąca bakterii w moczu na dopuszczalne czterysta. Przyjechałam do domu, mama siedzi na kanapie i czyta gazetę, siostra śpi z głową na kolanach u mamy, bo po drodze do nas miała niedocukrzenie i ją w sklepie ratowali. Zadzwoniłam do przychodni, przełknęłam zupę i poleciałam do lekarza (przy okazji recepty dla m i pokazać moje wyniki, też takie sobie). Pogawędziliśmy z lekarzem, wracam do domu, torebka pełna recept. Dyskusja z mamą, oczywiście bezcelowa.W piątek praca, wspomniany kurs, mama trochę naburmuszona, ale nie aż tak. eMowi znowu ukruszył się ząb, ten sam, co zawsze, więc w sobotę zasuwał rano do Kościerzyny go zrobić, żeby potem wrócić do domu i uczyć Madzię matmy.Ja w sobotę: ciasto, sos, mama jako tako, wizyta u endokrynologa, o ile to wizytą nazwać można - 3 godziny (dokładnie) stania w poczekalni wielkości mojej kuchni z trzydziestoma innymi osobami, usiąść nie ma na czym, te 6 krzesełek, a starszych pań dwadzieścia. W związku z wiosną ubrałam półbuty na obcasiku, pod koniec już nie wiedziałam, czy nie wyjąć sobie kręgosłupa i go od nowa nie poskładać, żeby zabić czas. W środku duszno, na zewnątrz zimno. A system pan doktor wymyślił taki, że raz na godzinę pielęgniarka wychodzi do poczekalni, zbiera dowody albo karteczki, potem w gabinecie rzucają nimi w powietrze i pan doktor wywołuje w kolejności, w jakiej spadły. Dwie osoby, które przyszły po mnie, poszły do domu dłuuugo przede mną.O 16.00 miało być spotkanie robótkowe w sklepie z włóczkami, niedaleko, zabrałam ze sobą swoje druty i wyroby, chciałam wpaść zobaczyć, czy zaiskrzy. Niestety, od lekarza wyszłam o 17.20, więc moje robótki miały fajną wycieczkę do Gdańska i z powrotem.Wróciłam z pękającą głową do domu, głodna jak pies, a tam czekały dwa psy, dwa koty, dwie babcie, dwie dziewczyny i m z kuzynką. Nogi bolały mnie jeszcze w nocy...W niedzielę mama była jeszcze bardziej rozżalona i wkurzona, obrażona na cały świat i jedzenie, dobrze, że chociaż rozsądnie podchodzi do kwestii brania leków. Kiedy wróciliśmy z ogródka, przyszła do m pełna nadziei, że chociaż ten jeden dobry zięć, co jej został, ją zrozumie. Niestety, nie chciał zrozumieć i zawołać jej taksówki. Argumenty fruwały w te i wewte, bardzo spokojnie acz stanowczo próbowaliśmy przemówić jej do rozsądku, nie dało się. Znowu przebrała się w szlafrok i położyła do łóżka cierpieć. Obraza na jedzenie trwa, acz nie na wszystko się obraziła, bo borówki amerykańskiej czy cukierka nie odmówi. Tylko, że ma cukrzycę, to jak ja ją mam karmić owocami i cukierkami na dłuższą metę?!A po południu zadzwonili do teściowej, że jej brat umarł.Napiliśmy się po kieliszku nalewki na to wszystko i na siłę obejrzeliśmy tego Cejrowskiego.Dexter JAKBY wyprowadził się z domu, co niestety nie przeniosło się na częstotliwość gadania o nim, czyli przelewania z pustego w próżne.Pogrzeb - jak by nie wypadł, to z czymś będzie kolidował - albo z wizytą m u dr mózgologa, albo z końcem miesiąca u m, albo z egzaminem Deedee. Dobrze, że w ogóle pamiętałam o tym jej egzaminie. Nakupowałam jej wszystkiego, co na pamięć pomaga - gorzka czekolada, orzechy włoskie itp itd.Niech ten rok się już skończy. -
I taka huśtawka ciągle 27 marca 2014, 10:46
A na tej huśtawce ja, razem z całą rodziną zresztą.Przyjechała wczoraj do nas przenocować siostra, przywiozła laptopa, a na nim same skarby. Aż dreszcze przechodzą! Będę miała co robić przez długie wieczory. Znowu gadałyśmy długo w noc, ale tym razem rozsądniej, bo do pracy trzeba wstać. I tak źle spałam, bo pizza, którą mama uparła się fundnąć na obiad próbowała ze mnie wyjść, ale żadnym z przewidzianych do tego celu wyjść. Najbardziej bokiem. Jeszcze ją czuję, w lewym boku. Poza tym o 3.30 m i teściowa wstawali, żeby pojechać na pogrzeb do Wwy. Denerwowałam się, żeby nie zapomnieli wieńca, który nocował w moim samochodzie w garażu. Rano siostra wstała, żeby zrobić Deedee jajo na śniadanie, a teraz pewnie próbuje przekonać mamę, żeby mieszkała u nas oraz nie odejść przy tym od zmysłów.Nasza mama była całe życie osobą dobrą, łagodną i cierpliwą, z pewnymi wyjątkami, bo nieźle dawała popalić swojej mamie, kiedy ta mieszkała u schyłku życia u nas, a potem naszemu tacie w analogicznej sytuacji. My się dwoimy i troimy, żeby łaskawie zaakceptowała warunki, jakie jej zapewniliśmy. A ona daje popalić nam, chociaż hardcore to dopiero przed nami... I jedynym jej marzeniem jest jej "domek".I jeszcze siostra zrobiła nam kolację:W przekroju wygląda to tak:PYSZNOŚCI!A jakie łatwe. Nazywa się tort chlebowy.Miałam też pokazać to ciasto, co mi tak ładnie wyszło (nam, bo Deedee robiła razem ze mną):i również w przekroju:Zebra w swej okazałości, ciasto nie za słodkie i dłuuugo świeże.No i jeszcze ta cziłała, tylko nie jest łatwo zrobić zdjęcie trzęsącemu się szczurkowi z adhd:Nie wiem, czy pisałam, że "Movie 43" najpierw mną zamieszał, a potem wstrząsnął, ale uśmiałam się po pachy. Za to potem obejrzałam "Co było a nie jest" i ogłaszam to jedną z najgorszych komedii, jakie w życiu widziałam - żenująco - obrzydliwo - nieśmieszna mieszanka. Z nieprzekonującym aktorem w roli głównej.O, i jeszcze mogę do tego dodać polskie "Last minute", ale to to chyba nie jest niespodzianką. Ktoś - chyba frotka - pisała, że ponoć ma on drugie dno, może i tak, ale gra aktorska (niektórych) i przewidywalność fabuły oraz nieśmieszność gagów stawia ten film na podium.Z kolei "Doktor sen" nadal trzyma formę, chociaż podejrzewam, że gdyby S.King napisał instrukcję obsługi miksera, również czytałabym to z zapartym tchem (i nigdy więcej nie użyła miksera, hehehe).Oddawałam do miejskiej biblioteki książki, bo zamyka się na dwa miesiące celem inwentaryzacji. Niech mają i sobie sprawdzają. OCZYWIŚCIE kiedy oddawałam ostatnią książkę.... pożyczyłam dwie następne. Jak zwykle nie wytrzymałam. -
Hehehe 31 marca 2014, 15:29